
Sobotnia wycieczka miała przepiękną trasę, wzdłuż samych jezior, całe trzydzieści km. Wahałam się, dawno nie szłam tylu km, na pewno nie w tym roku,może nie dam rady, zastanawiałam się. Kolejne soboty z mamą, a jak się trafił wolny dzień i wsiadłam na rower to wyjazdy z miasta tak wyglądały, po przebyciu podobnie wyglądających kilku basenów, zniechęcona wróciłam do domu. Nawet na działce nic nie uskuteczniałam, bo przed czy po deszczu, jeden pies, wszystko człowieka żarło, gryzło, wypijało krew.I nie tylko latające, wystarczyło tylko wbić łopatkę w ziemi, pojawiały się mrówki z białymi jajami i jak oszalałe wspinały się na nogi, ręce. To nawet śmiesznie nie było, kiedy co chwila pacałam się w szyję, waliłam w ramię, ściągałam spodnie, grzebałam w biustonoszu, jakbym jakieś ataki paralityczne miała. Czyli ruchu niezbyt wiele. No tak siedz w domu, debatuję nad tą wycieczką i paś swoje brzuszysko, argument brzucha przeważył. Mama dzień w dzień kupuje mi słodkie, sąsiadka, bywa puk, puk o dwudziestej: Grażka tyle mam ciasta, a wiesz ,ze ja nie mogę, cukrzyca nieszczęsna i pakuje mi do ręki pełen talerz. Niby jeść nie muszę, czasami nawet tak postanawiam :) Toteż uznałam: swoją kondycją będę się martwić pózniej. Deśzcz, mżaweczka, tak nas przywitała pogoda na pojezierzu brodnickim. Częste przystanki pod drzewami kiedy padało mocniej, godzinna nasiadówka nad jednym z jezior, kiedy się rozpogodziło. Potem znowu postój, sowy i kurki ludzie zbierali. Miałam już troszkę dosyć tego rozlazłego chodzenia, zgadałam się z gościem, który również nie wyglądał na zachwyconego. Uznaliśmy, że zamiast wracać autobusem o 18 ej, wrócimy pociągiem o 16. Jakoś nie dokonałam w głowie stosownych obliczeń i kiedy koleś mnie ciągnął, rzucałam beztrosko mamy czas, jeszcze trochę. W końcu ruszyliśmy do przodu i wtedy dotarł do mnie timing. 9 km, dokładnie, 8,80 i bodajże godzina i 20 min do odjazdu, kiepskie perspektywy, beznadziejne wprost. skoro jednak wysforowaliśmy się już, to z rozpędu się szło. Kolega, który był w ogóle z innego miasta i którego imienia nawet nie znam, wysoki, długie nogi szedł coraz szybciej , a ja czerwona, usiłując złapać oddech próbowałam nadążyć. Zostałam w tyle, nie mogłam oddychać, myslałam zaraz mnie szlag trafi na miejscu, żyłka mi pęknie. Nie mówiłam nic, nie byłam w stanie. Biegłam, truchtałam, cyk coś przeskoczyło, złapałam normalny oddech i tym truchcikiem dogoniłam gościa, chwilami nawet wyprzedzając. Na dworcu byliśmy 5 min. przed czasem, żeby się dowiedzieć, że zamiast pociągu autobus będzie podstawiony. Kolega( lat 40 w przybliżeniu) spojrzał na mnie z uznaniem, nie sądzilem, ze damy radę, czytaj w podtekscie, dasz radę. Satysfakcję czuję po dzień dzisiejszy. Plany szybszego odjazdu jednak rozwiały się niczym sen złoty, podstawiany autobusopociąg czekał gdzieś tam na pociąg, który miał mieć 200 min opóznienia. Chcąc nie chcąc, podreptałam na autobus, gdzie potem grupa się pojawiła, niektórzy dosyć złośliwi byli. W niedzielę rano pokazało się słońce, och rower. Wytaszczyłam z piwnicy i jadę i dziwnie mi , nogi jakby nie moje, miękkie, z trudnością nimi ruszam. Fakt mają prawo boleć, to może chociaż działka, rękom chyba nic nie dolega. Zebrałam kilka najbezczelniejszych ślimorów, zerwałam trochę fasolki i uznałam, że nic więcej nie jestem w stanie zrobić. Muszę do domu i to już. Zaległam na kanapie i poczułam, że boli mnie wszystko. Jedna tabletka przeciwbólowa, druga, dotrwałam do rana. Ze stary człowiek może być głupi , to rzecz wiadoma, ale głupotę w tym wieku powinno się już lepiej maskować. Tytuł posta to moje odkrycie. Nie wiem, jakim cudem nie czytałam, przeoczyłam, nie zwróciłam uwagi. Wisława Szymborska
...Naiwna, ale najlepiej doradzi
Słaba ale udzwignie.
Nie ma głowy na karku,to będzie ją miała.
Czyta Jaspersa i pisma kobiece.
Nie wie po co ta śrubka i zbuduje most.
[...]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz