Wygląda na to, że urlop mam niespodziewanie od obowiązków z maman. Siostra stłukła sobie kolanko i zwolnienie dostała. Uff, odpadła mi wizyta w przychodni z mamą. Mama jest spokojną i zazwyczaj cichą osobą, ale kiedy przekracza swoją strefę komfortu wychodzi z niej zuo. Przekracza w sensie dosłownym, mieszkanie, ten kawałek parku po którym chodzimy, najbliższe sklepiki. Ostatni z nią wyjazd; podjeżdża taksówka, to nie jest niskopodłogowa,mówi z pretensją, nie wsiądę do niej, gdyby czasu było więcej zadzwoniłabym po inną, ale czasu nie ma. Trochę perswaduję, trochę wpycham do środka, mama w trakcie jazdy głośno okazuje swoje niezadowolenie, jej się tu niewygodnie siedzi, chce wysiąść, chce do autobusu, kierowca za szybko jedzie i jak on wygląda ! Ja się nie odzywam. Z ulgą wysiadam, dając parę groszy więcej. Wchodzimy, przy wejściu są wózki, pytam, może usiądziesz, mamy kawałek do przejścia. A nigdy w życiu, nie jestem taka niedołężna, oburza się. Po kilku krokach, dlaczego my tak daleko idziemy, na pewno pomyliłaś drogę, nie idz tak szybko, kiedy ja krok po kroczku idę w tempie ślimakowym. Siadamy, jest obsuwa, mama jęczy, wzdycha, zle się czuję, mówi, kręci mi się w głowie. W poczekalni jest gorąco, mama w dwóch swetrach, zdejmij sweter, mama dramatycznym ruchem zapina rozpięty guzik, chcesz żebym się przeziębiła, zmarznę. Za chwilę słabo, jej i duszno. Wciskam się do gabinetu i tłumaczę pielęgniarce, że mama może zemdleć, słyszy to lekarz, mama w gabinecie. W stosunku do lekarza jeszcze zachowuje umiar, przy pielęgniarce, pani spojrzy, nigdzie nie będę patrzeć, co pani widzi, nic nie widzę, proszę rękę, nic nie będę podnosić. Udaję, że mnie nie ma. Idziemy na autobus, głośno narzeka, ile można czekać, kiedy wreśzcie przyjedzie, jak katarynka w kólko powtarza podniesionym głosem, w pewnym momencie podchodzi do mnie facet i mówi współczująco , widzę autobus, zaraz panie wsiądziecie. Jesteśmy na osiedlu, cisnę prosto do domu, chcąc mamę położyć," ale bułeczek nie mam i jogurt bym chciała", mama ożywa, leci do sklepu, spędza tam pól godziny, wlokę się za nią zrezygnowana. Do swojego domu w końcu wracam z bólem głowy i cała resztę dnia mam do niczego.
W piątek rano korzystając już z wolnego dnia wsiadłam do autobusu jadącego za miasto z plecaczkiem, kawą w plecaku, reklamówką i nożykiem. Wysiadł ze mną pan z koszykiem, zagadnęłam z uśmiechem, czy też na grzyby ? Odburknął coś pod nosem, w lesie miałam iśc szlakiem,którym kiedyś podążałam z pieszą wędrówką ale ów dziad skręcił w tę stronę. Nie chciałam, żeby ktoś patrzył na mnie złym okiem,a nuż awanturę mi zrobi o grzyba, poszłam w inną mańkę. Ze zabłądzę, żadna nowina. Las to dla mnie świątynia, drzewa, cisza, uwielbiam. Aczkolwiek tym razem świątynia była nieco wadliwa, zazwyczaj bywam w weekendy, a w dzień powszedni, cóż, ci co nie chcą stać w korkach, żeby dojechać do miasta pomykają przez las. Dopiero jak skręciłam w kierunku bagien, nastała prawdziwa cisza, a zarazem niestety nie było już grzybów. Mapy cz. wyprowadziły mnie z lasu i poprowadziły do wioski z przystankiem. Najwyższa pora bo zaczęlo być mokro. Nadjechał autobus usiadłam niedaleko kobietek, które ewidentnie wybierały się na coś. Zadna siwa, blondynki i jedna ruda, prosto od fryzjera, makijaż, perfum, ciuchy z połyskiem. W lesie było pełno pajęczyn, w które wchodziłam mimowolnie, przecież wgapiałam się w runo, czekając na przystanku ogarnęłam się z grubsza, ale resztki pajęczynowych nitek, jakieś igliwie zapewne miałam we włosach. Patrzyłam więc na te panie i dumałam smętnie nad swoim wyglądem, myśląc ,że gdybym kasę miała...No nie, żadne tam waniliowe kolorki i biele po całości, ani spodnie w kancik. Lubię szerokie spódnice, duże bluzy, kolory, celowałabym w wyższą jakośc a nie zmianę stylu, nie. Dzisiaj korzystając z przepięknej pogody, pofrunęłam nad jeziorko. Temperatura wody była powiedzmy oględnie zaporowa, ale ktoś pływał to co ja nie dam rady, zanurzyć się pierwszy raz , masakra, potem już było niezle, a w jednym miejscu za trzcinami woda była zupełnie przyjemna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz