czwartek, 12 września 2024

Ciepneło

mną i nie chce odpuścić. Nie czytam, nie oglądam, leżę i śpię na ogół. Czasami obserwuję sikorki, mam też większego fruwającego gościa, niedużego dzięciołka. Nie dzieje mi się krzywda, sąsiadka, właścicielka bistro, przynosi zupki, które, jako że myśl o jedzeniu jest mi przykra, upycham w lodówce, kot nie spuszcza ze mnie oka, śpi niczym piesek przy łóżku i ta przepiękna pogoda...

niedziela, 8 września 2024

Przymierzam się

 do przestępstwa, do normalnej kradzieży, w sensie plan teraz układam a potem zostanie mi go tylko wdrożyć. Pokazywałam kiedyś zdjęcie łąki z konikami, koło której przejeżdżam w drodze na działkę. Teren jest ogrodzony, zamknięta brama doń i wszędzie tabliczki teren prywatny. Już w ubiegłym roku łakomie popatrywałam na końskie łajenka porozrzucane zza tym płotem i obornik leżący w wielkiej pryzmie, zagadnęłam więc pana, naprawiającego przewracające się przęsło od płotu, że chciałabym,chciała  trochę tego złota. Pan orzekł, że jeżeli formalnie to pismo powinnam złożyć(sic!), a nieformalnie mam przelezć przez dziury w bramie i sobie wziąć , potem popatrzył na mnie, pomyślał chwilę i powiedział, że jutro jak będę o tej i o tej porze to mi przerzuci parę wideł, takoż się stało. Pana w tym roku nie ma, przy konikach wolontariusze(?) tedy w godzinach porannych któregoś weekendu, bo wtedy na łąkach nawet koników nie ma worek na plecy...cóż za wspaniała perspektywa, aż drżę z emocji.

Niefartowny jest dla mnie ten ostatni czas, zaledwie zwlokłam się z łóżka na nogi, znowu ległam w piernatach, podejrzewam, że covid maczał w tym palce, aczkolwiek twardych dowodów nie mam, gorączka mnie powaliła i leżałam bezsilna oglądając bez końca netfixa. Najpierw Lost, pierwszy i ostatni sezon, potem kaos, a na końcu rodzynek, obejrzany z przyjemnością Idealna Para z Nicole Kidman. Kiedy w końcu szare komórki wznowiły działalność i otworzyłam szerzej zamrakane oczy, sięgnęłam do wieści ze świata czyli do jednej z moich ulubionych blogerek. I czytam tam o zasadach i powinnościach którymi się powinno kierować, żeby być cool i fancy, a nie dziadersem czy stetryczałym odpadkiem społeczeństwa. Że trzeba do przodu i więcej i mocniej. I to nie tak,że rzeczy pisane były od czapy, moja rozsądna i racjonalna część osobowości przyklasnęłaby temu tekstowi, ale moje emocje i uczucia stanęły w opozycji. Jeżeli ktoś lubi chodzić w zwisających gaciach i dobrze się z tym czuje, niech chodzi, jeżeli ktoś nie lubi aktywności fizycznej, szczęśliwy jest leżąc na kanapie, czy to słuchając muzyki czy oglądając sport, niech leży. Pewnie mu to skróci życie, ale jest to jego życie, jego wybory. Nieomal całe życie robiłam tylko to co musiałam i to co wydawało mi się powinnam, smutne, dlatego teraz na myśl o powinnościach coś mi fika w środku.

Na deser dostałam dzisiaj esa od swojej przełożonej, że za dużo choruję i ona zmienia mi przydział i przenosi mnie gdzieś tam ,bez pytania o moją zgodę, bez żadnej konsultacji, gdzie godziny spędziłabym na dojazdach. Odpowiedziałam, że nie jestem workiem ziemniaków i tak to zostałam bez pracy.

Wybrałam się pieszo na spacer, na cmentarz, sprawdzić czy jakieś kwiaty przeżyły moją nieobecność w te upalne dni i o dziwo wyglądały nie najgorzej. Po drodze znalazłam błyszczącego kasztanka, nie wypuszczam go z rąk, bo mówi do mnie: wszystko będzie dobrze. I kwiaty na balkonie trzymają się dzielnie. O pelargoniach nie wspomnę, wiadomo, numerem dwa jest scewola. Uwielbiam ją, nie choruje,nie żre go żadne nie wiadomo co, dobrze znosi upały, tylko z ziemią doń trzeba uważać. Thunbergia, mam ją co roku i zazwyczaj nie miewam z nią żadnych kłopotów, w tym roku tylko sikorki ją podsrywają. Gipsówka, delikatna, wdzięczna i kompletnie bezobsługowa. Zasadziłam dwie sadzonki na działce, które jednak giną w obliczu innych bardziej efektownych roślin. A co na działce obaczę jutro i deczko się boję tego widoku.





poniedziałek, 2 września 2024

Maman i niewiadomoco

Kiedy przyjmowano mamę do szpitala, usłyszałyśmy 3 tygodnie, każda z nas mama, siostra i ja założyłyśmy że to okres pobytu na oddziale. Pierwsze dwa tygodnie mama zniosła w miarę pokornie, narzekała na wszystko, ale uznalam to za sposób radzenia sobie ze stresem. W trzecim tygodniu zaczęła się buntować, ona ma dosyć, ona się wypisze i jeżeli mus to będzie dojeżdżać na codzienne naświetlania, co wzbudziło nasz niepokój. Dla mnie samej,dojazd, nawet kiedy jestem w formie jest dosyć męczący i zajmuje pół dnia, dla niej byłby katastrofalny, nie wspomniawszy o tym, że ktoś by musiał jej przecież towarzyszyć. Jej lekarz prowadzący jest na urlopie, inni podpytywani udzielali mętnych wyjaśnień, siostra kiedy teraz wróciła z wyjazdu, zaparła się i złapała osobę na tyle kompetentną by udzielić info, okazuje się, że trzy tygodnie to ilość naświetleń, a że w weekendy niet takowych, jej pobyt będzie trwał następne dwa. Mama zgodziła się zaczekać do powrotu lekarza, ale oświadczyła że potem jak jej nie odbierzemy to wyjdzie sobie sama. Więc się lękam, a w międzyczasie siostra snuje mamie opowieści o konsekwencjach przerwanego leczenia. Lekarz prowadzący wraca jutro.

 Weekend miałam bogaty zarówno we wrażenia jak i męczący fizycznie. Tydzień temu planowałam kajaki, nie wyszło bo głowa i chodzenie po ścianach, i załatwiona podwózka przepadła. Uparta jestem, znalazłam miejsce do którego mogłyśmy dojechać rowerami, tam je zostawić i dalej busem na miejsce spływu. Pogoda taka, że drżałam. Pizdziło jak w kieleckim, padało, a kiedy zbierałam się do wyjścia zaczęło grzmieć i błyskać. Patrzyłam tylko na komórkę, czekając kiedy koleżanka zadzwoni, że rezygnuje, albo od organizatora spływu. Nikt nie dzwonił, kaptur na łeb i w drogę. Po pół godzinie burza gdzieś sobie poszła, wiatr trochę przycichł, ino drobny deszczyk towarzyszył nam do samego wciskania się do kajaków.Zdjęć nie robiłam, komórkę i inne takie miałam szczelnie zapakowane w folię. Ale mam zdjęcie Drwęcy, kiedyś wcześniej robione.



 I koleżanka, która wcześniej nigdy nie pływała kajakiem, pstrykała z nudów,kiedy po odkryciu, że samej machanie wiosłami idzie mi sprawniej i szybciej, usilnie prosiłam, żeby się nie męczyła i cieszyła chwilą. Drwęca jest rzeką szybką i wartką, pełną meandrów, dopiero parę km. przed końcem rozlewa się szeroko i prosto. Dziko, parę miejscówek gdzie postój można by zrobić i wysiąść suchą stopą zajęte było, ale w koncu i ja zaparkowałam. Koleżanka nie chciała wysiąść, a jak kajak nam odpłynie ? Smiałam się, że złapiemy stopa. Suma summarum wyszło słońce i obie czoło sobie przypiekłyśmy na czerwono. Potem kawa w kafejce i jakaś przekąska, tak wzmocniwszy nadwątlone siły z powrotem na rower i doma. Po drodze.                                                                                            
      
W niedzielę kolej na mnie odwiedzić mamę.Jako że ostatnia podróż pociągiem była dla mnie trudna do zniesienia, calą drogę skupiona byłam tylko na tym rzygnę, czy nie rzygnę, i to uczucie i niechęć do jazdy pociągiem wdrukowało mi się jakoś w synapsy, postanowiłam pojechać rowerem, 50 km. w jedną, 50 z powrotem, do tego dołożymy błądzenie po mieście. Drogę z dworca znam, szłam parę razy piechotką, jechałam tramwajem i autobusem, rowerem ze strony mojego miasta,nigdy, wspomagając się komórką jakoś dotarłam na miejsce. Mama była w niezłym humorze,( myśli, że zaraz wraca), zjadła jeszcze ciepłą drożdżówkę, pospacerowałyśmy. Wieczorem wylądowałam w domu, umęczona, tak,że tylko do łóżka i podusi.


"Gdybyś innym ptakiem był"

Moje stare kości czują wczorajszy wypad rowerowy. Ok. 70 km. i aż tak, żeby mnie wszystko bolało, żarty doprawdy jakieś. Na wycieczce piesze...