zostałam okrutnie, bezwzględnie i bez umiaru żadnego, przez łeb mój nieszczęsny, och gdyby taka opcja była odkręcenia go od reszty tułowia. Nie umiem wyczuć, kiedy ból głowy jest taki do przechodzenia, a kiedy zaczyna się prawdziwa gehenna. Możliwe, że do tabletek wrócę, bo kiedy wreszcie torsje mijają, długo i długo jestem jeszcze nieumarła, ale do żywych też nie należę. Gdybym wiedziała wcześniej,że "to" się zbliża łyknęłabym tabletkę i funkcjonowałabym normalnie, ale łykać za każdym razem, kiedy mnie ciśnie w czaszce, to oznacza powrót do nałogu.
Na spływ umówiona byłam, a ile mnie kosztowało zachodu,sposób dostania się do małej pipidówy nie mając samochodu, podczas wakacji i weekend wprost mission: impossible.I tak to zamiast płynąć kajaczkiem, leżałam zgięta wpół z rolką ręcznika papierowego, powtarzając niech mnie ktoś dobije. Siostra na wyjezdzie, opieka nad mamą w szpitalu pod moją pieczą, więc wczoraj, jako, że przez dwa dni nie byłam wstanie podnieść się musiałam do mamy. Mama potrzebowała czystej bielizny, nowych książek, i jej ulubionej wody. Zapakowałam wszystko do plecaka, łatwiej dzwigać ciężary na plecach, na miekkich nogach i ciągle jeszcze ze skurczami żołądka przecierpiałam podróż od siebie tramwajem i autobusem do dworca. Potem pociąg, potem znowu tramwaj. Mama taka zabiedzona, nie pozwalają jej chodzić, nie ma apetytu, więc tę wodę musiałam jej zwiezć bezwzględnie, siedziałyśmy na ławce takie nieszczęśliwce dwa. Z powrotem w pociągu był niesamowity tłok, ledwo się wcisnęłam, robiło mi się na przemian to słabo, to zbierało na mdłości, na szczęście, w którymś momencie wysiadło parę osób,zrobilo się trochę przestrzeni do oddychania, walnęłam się na plecak i jakoś dowiozłam zwłoki do miejsca przeznaczenia. W domu syf, kot jedząc roznosi jedzenie po całej podłodze, nie byłam w stanie tego ogarnąc, ale kuwety wyczyścić i wynieść po dwóch dniach mus. Razem z workiem do pojemnika wyrzuciłam klucze od domu. Stałam przy tym pojemniku już prawie rycząc ,ale objawił się w całej swej postaci pan śmietniskowiec, miał taki a'la pogrzebacz i tym to narzędziem wyłowił mi klucze. Ocalona raz jeszcze. A dzisiaj, na działkę, nie byłam przez parę dni, ta cholerna szklarnia, ogórki, które niby zaraza zjadła, ale pod tym czarnym listowiem ciągle coś jest do zrywania i pomidory. Tylko podlałam, powinnam podjechać tramwajem, ale na samo wspomnienie wczorajszej podróży robiło mi się niedobrze. Więc rowerkiem, pomalutku, trzy dni niejedzenia nie robi dobrze na kondycję. Turlam się tak, przede mną idzie pani z pieskiem. Pani elegancka, włosy jakby prosto od fryzjera, pani idzie po chodniczku, piesek po trawniczku drepce, a pomiędzy chodniczkiem a trawniczkiem jest ścieżka rowerowa, smycz uniemożliwia mi przejazd. Grzecznie mówię hallo, proszę zabrać pieska. Kobieta odwraca się i nie mówi, tylko krzyczy, A GOWNO ! Stanęłam i pytam się: blokuje mi pani drogę i jeszcze krzyczy ? Ona do mnie jeszcze głośniej Ty ropucho ! nie słuchałam dalej, zakręciłam pedałami i już mnie nie było, pani w gustownym kostiumiku, wtf ?
Bari na wyjezdzie z siostrą włóczy się po Polsce północno wschodniej i przysyła mi zdjęcia :)